Tylko zalogowani użytkownicy mogą dodawać nowe tematy, komentarze.
Zaloguj się lub zarejestruj się aby dodawać wypowiedzi.
osobnik | treść posta |
---|---|
4 listopada 2007 14 maja 1989 roku - Niedziela, późno w nocy w willi rodziców Agnieszki.
Przy bladym świetle nocnej lampki, sam jak ten palec, siedzę z zamiarem nabazgrania czegoś o dzisiejszym dniu. Prócz pisania, w tym gościnnym pokoju na piętrze nie znajduję żadnego innego pocieszenia dla mojej tęsknoty. Ukochana śpi na dole, a ja cholera, za wolą jej ojca tkwię tu, w tych bezsensownych dwóch metrach nad nią. A może ona wcale nie śpi, może właśnie toczy bój straszliwy – walczy sama ze sobą – resztkami posłuszeństwa wobec rodziców powstrzymuje ciało wyrywające się ku pieszczotom moich dłoni? Drodzy rodzice Agnieszki, nie wiem, czy zdajecie sobie z tego sprawę, jeśli nie, to wiedzcie, że już po przeczytaniu owych pierwszych zdań, nasza wrażliwa polska młodzież wyciągnie wniosek mniej więcej taki: Ci jej starzy musieli być bezlitosnymi i okrutnymi ludźmi, że nie pozwolili tym dwojgu zrazu wymęczyć się, by potem w tym jednym łóżku być jako dwa kamienie. Ale od początku. Przyjechałem do Barlinka około siódmej rano. W strugach ulewnego deszczu zamazujących wszelakie kontury dobiegłem do domu Agnieszki. A ona jak przystało na prawdziwą Słowiankę powitała swego przemoczonego na wskroś ukochanego uściskami, których szczerość rychło dowiodła wyśmienita gorąca strawa, a potem podany w intymnym zakamarku słodziutki deser, składający się z ciepłych falujących piersi, tudzież innych równie smakowitych części kobiecego ciała. Po jakimś czasie, kiedy zdaje się, już dostatecznie upojeni byliśmy zmysłową rozkoszą - położyliśmy jej kres, ale nie z powodu całkowitego wyczerpania, lecz dlatego, że ujrzeliśmy zaskakujący widok rozpogodzonego nieba. Chmury gdzieś pierzchnęły, odsłaniając bezkres błękitu z dawno oczekiwanym przez ludzi słońcem. Ono zaś odwdzięczając się zachwytom, postanowiło obdarować miasto pierwszym w tym roku upałem. Stwierdziliśmy, że matka natura podsuwa propozycję wyjścia na spacer. Termometr za oknem także na dobre obudził się z zimowego snu. O dwunastej w południe wskazywał dokładnie 26 stopni. Grzechem byłoby się opierać. – I jak powiedział Szekspir: Grzechem grzeszyć w domu, gdy na dworze pogoda. Wyszliśmy. A z każdą minutą poddawaliśmy się coraz bardziej sielskiej atmosferze. Miałem wrażenie, że nikt tu nie został w domu, że każdy w to niedzielne popołudnie wyszedł, by trochę nałapać i nacieszyć się promieniami słońca. Nawet młode liście krzaków bawiły się nimi niby piłeczkami. Odbijały je sobie wzajemnie, iskrząc przy tym radosną srebrzystością. W zasadzie, w którąkolwiek stronę nie spojrzałem, mogłem na tle wiosennej zieleni dostrzec podsycaną lekkim wietrzykiem - miniaturową imitację noworocznych fajerwerków. Było cudownie i szło nam się lekko. Agnieszka po drodze spotykała przyjaciół, wtedy przystawaliśmy na chwilę, ona zapoznawała nas i szliśmy dalej. W końcu dotarliśmy do miejsca gdzie stało kilkanaście drewnianych straganów. Odbywał się tam coroczny jarmark, który wyglądem przypomniał mi nieco widziany niedawno obraz – rozbitego w okropnym nieładzie taboru cygańskiego. Przy jednym ze stoisk Agnieszka za swoje kieszonkowe kupiła mi słomiany kapelusz, z długą czarną wstążką. W chwili gdy go włożyłem stał się prawdziwy cud, zadziałało baśniowe zaklęcie - przeobraziłem się. Stałem się Hiszpanem, Don Cornellosem, który prawą ręką przytrzymując kapelusz, a lewą mając zawieszoną tuż nad biodrem - dał pokaz, jak to w euforycznym uniesieniu rytmu flamenco należy udeptywać promienie słońca. Agnieszka była zdumiona, jednak gdy po chwili chwyciłem ją za rękę, wcale nie próbowała się uwolnić, a gdy i w tych jej ślicznych oczach opór zmalał, powoli dawała się wciągnąć w świat, który zobaczyłem. Tak więc, resztę spaceru odbyliśmy tańcząc niby dzieci. I oto jestem tutaj Gdzie każde drzewo i każdy kwiat uśmiecha się Gdzie głośno z radością wybijają godziny wielkie zegary Gdzie dzieci nie wiedzą co to zabawa w wojnę A na każdym kroku spotyka ciebie przyjacielski gest I tak oto, znów jestem w tej krainie W której ludzie wpadają do swego domu Po to tylko, by z niego wybiec A to z kolei dlatego – ponieważ - albowiem Wieczorną porą pod bladym księżyca kołem Tańczą w takt wesołej muzyczki A rankiem (choć trudno w to uwierzyć) Śpiewają do zaspanego jeszcze słońca (I tak, w ramach nocnej nudy, naprędce ułożyłem sobie wierszyk) Po spacerze był obiad i jakieś pogaduchy z jej rodzicami. Echo mojego flamenco dawno ucichło. Ojciec Agnieszki jest pasjonatem wszystkiego co ma cztery koła. Próbował w tym temacie nawiązać ze mną rozmowę. Oczywiście nic z tego nie wyszło, jako że ja wiem tylko tyle, gdzie jest w samochodzie przód, a gdzie tył. Czy było w ogóle jakieś flamenco? Trochę w czwórkę pooglądaliśmy telewizję, na szczęście niedługo, bo nadarzyła się okazja aby niepostrzeżenie wymknąć się do pokoju Agi. Tam znowu odzyskaliśmy humor i pewność siebie. Opowiadaliśmy sobie najróżniejsze historie. Nie pamiętam już, jak to dokładnie było, ale jakoś tak od słowa do słowa, doszliśmy do tego, że podczas festiwalu w Jarocinie, nasze namioty rozłożone były na podwórku tego samego gospodarza. Nie dość tego, to kiedy zepsuł mi się zamek w spodniach, igły i nici użyczyła mi właśnie Agnieszka. Wyłowienie tego jednego przelotnego zdarzenia, z czeluści wielu milionów będących naszym udziałem, zrobiło na nas olbrzymie wrażenie. Od razu zaczęliśmy mówić o palcu bożym, o drugiej szansie w życiu, o przeznaczeniu, o małżeństwie, o dzieciach, o zdradzie i wierności. Krótko mówiąc narodziło się tematów na całe pół roku. W końcu zawitał jej ojciec, bo bardzo chciał mi pokazać, gdzie będę spał tej nocy. I tak oto, aby nie było mu przykro, siedzę tutaj i wzdycham. Chyba nie było dziś żadnego flamenco. |
|