Tylko zalogowani użytkownicy mogą dodawać nowe tematy, komentarze.
Zaloguj się lub zarejestruj się aby dodawać wypowiedzi.
osobnik | treść posta |
---|---|
25 października 2006 Uwielbiam jazdę na rowerze. I po mieście i po polnych drogach. Down hill ze Śleży no i wspinaczke z bajkiem na ramieniu pod górę.
Jest ktoś jeszcze kto nie boi się spocić pedałując? Bo może zorganizujemy jakiś wypad na Ślęzę albo na wzgórza Trzebnickie? :D |
|
26 października 2006 widzę że tutaj bajkerów to nie znajdę...a szkoda.
|
|
28 października 2006 Jak zreperuje mój rowerek, to czemu nie. Bo narazie po 7 czy 8 latach intesywnego używania trzeba trochę części powymieniać, to coś dokręcić. Ale np. na wiosnę można by jakąś trasę walnąć.
|
|
28 października 2006 Kurczę... Nałogowa jazda szybko-samobójcza na rolkach, ale rolki na Śleżę to tylko w plecaku - nawet po naszym mieście jest mi coraz ciężej się poruszać. Dostęp do roweru niemożliwy ze względu na jego do brata przynależność... I fragment o spoceniu peadłując przeraził ;D
|
|
28 października 2006 Ja uwielbiam totalny freestyle w znaczeniu celu jakiejś wycieczki. 2 lata tmu wybrałem się na rower z namiotem i śpiroworem na kierownicy, i bluzą w plecaku. Była hgodzina 12:15 jak byłem na placu DOminikańskim i zastanawiałem sięgdzie pojechać. WIał mocny wiatr więć zdecydowałem się jechać z jego kierunkiem. PAdło na Grunwald. POtem Książę Małe, Groblice.....i tak o 17 znalazłem się w Opolu. Obejrzałem hipodrom, rynek i czas na powrót. O 21 już szarzyło więć położyłem się z namiotem na poboczu drogi pod Brzegiem, a o 4 rano ruszyłem do domu....pod wiatr :D. I suma sumarów o 12 byłem w domu. Jedna doba wycieczki. 3 lata temu z kumplami pojechałem do Warszawy ale to inna historia..
|
|
28 października 2006 Tego typu freestyle jest super. Ale niestety ze względu na mój wiek (tzn. nie mogę kłócić się o takie coś z rodzicami) narazie mogę :/. A po mieście uwielbiam się rozpędząc na maxa, tak że czasami pędzę po chodnikach z prędkością 35 km/h (z małym zapasikiem "mocy" ;) ). Myślę, że mnie ludzi by się na mnie wściekało jakbym miał lepsze hamulce, ale cóż.... W przeciwieństwie do mojego kolegi nie wleciałem jeszcze na żaden samochód, ani nie rozwaliłem roweru (jeśli już to siebie xP ). Tylko raz wleciałem na wie dziewczyny, ale jak mi z bramy wyleciały to już nie moja wina.
|
|
28 października 2006 Pozdrawiam wszystkich, którzy jeżdżą według słów mojego kolegi "kto pędzi nie błądzi" (na dodatek powiem, że zaraz po wypowiedzeniu tych słów wleciał w sam środeczek zamochodu dostawczego, który wjeżdżał do bramy - ja miałem więcej szczęścia, doświadczenia i gorsze hamulce :P, a jemu nic się nie stało x] ).
|
|
28 października 2006 Jeśli jesteśmy już przy takich szaleństwach... Kiedyś, sporo rozpędzona (bo asfalt wybitnie gładziutki) i niesłysząca (nieodzowne słuchawki), stałam się sprawczynią niewielkiej, ale bolesnej dość kolozji - wtarabaniłam się niemalże do czyjegoś samochodu, kiedy drzwi otworzyły się niespodziewanie na całą szerokość, a sam automobil zaparkowany był na MOJEJ trasie. Nie wiem, kto krzyczał głośniej - ja, czy pasażerka...
|
|
30 października 2006 Ja mój pierwszy wypadek miałem w wieku chyba 14 lat. Jechałem z kuzynem mniej/więcej 35kmh (bo to sprint do domu na serial był). On skręcił pierwszy a ja za nim....lecz nie zdążyłem bo z podporząkdowanej drogi wyjechał mi Opel Kadet. Musiał mnie widzieć bo kuzyna na bajku przepuścił, mnie już nie. Po hamplach na maksa, ale niestety. Wykwintnie wyrżnąłem w jego prawe przednie nadkole, przelatująć z pełną gracją nad maską. Podczas tego lotu (któy trwał dla mnie kilkanaście sekund, a narawde chyba 4) ujrzałem pięknie rozdziabione gęby kierowcy i pasażerki zza szyby. Tak przelatując dostrzegłem że mój rower poleciał dalej ode mnie o kilka metrów, ale nadal coś mnie wyprzedza. Okazało się że to mój własny tyłek. Upadłem na przedramie, a na nie moja głowa (moje szczęście). No, a rower? Przednie koło zgięło się niczym szwajcarski scyzoryk...z typem się dogadałem na miejscu, ale co moje - to moje. NIelubie cadetów noł mor.
|
|
30 października 2006 To musiał być bardzo efekowny wypadek. Jak tak się czytało, to nabierało efektu Matrixa. Ja tam efektownych nie miałem. Pamiętam, że raz zjeżdżałem do przejścia podziemnego, świerzo po deszczu, z prawie całkiem zdartymi hamulacmi. A że ja jestem człowiekiem co bardzo lubi prędkość, to hamowanie odwlekałem do ostatniej chwili. PO pierwsze: nie wyhamowałem, po drugie: powierzchnia była śliska, po trzecie: wleciałem z całym impetem (ślizgiem) na ścianę. Ja sobie tylko obtarłem lekko rękę a w rowerze poszedł przedni błotnik. Nie ma to jak wyższa szkoła upadku i wchodzenia z wypadków :D.
|